Tropem pewnego mnicha i ostatnich tajmienii
W maju, Roku Pańskiego 1246 gdzieś na północ od Morza Kaspijskiego grupa jeźdźców wjechała na bezkresne stepy prowadzące w głąb Azji. Wśród nich był mnich zwany Benedictus Polonus. Urodzony w Wielkopolsce ok. 1200 roku, zakonnik klasztoru franciszkańskiego we Wrocławiu.
Klęska Henryka Pobożnego pod Legnicą w 1241 roku - księcia wrocławskiego, krakowskiego i wielkopolskiego, wywodzącego się z linii Piastów Śląskich, wywołała trwogę w chrześcijańskiej Europie. Papież Innocenty IV, zdruzgotany potęgą militarną Mongołów, postanowił wysłać poselstwo do wielkiego Batu - chana, wnuka Chyngis – chana, które miało domagać się od tegoż zaniechania najazdów oraz przyjęcia chrześcijaństwa. Jednym ze śmiałków, który wyruszył w tę niebezpieczną drogę był nasz rodak. Pierwszy Polak, o którym wiemy, że dotarł (i powrócił) tak daleko na wschód.
Ja na tej podstawie ośmielę się wysnuć naukową hipotezę, iż był to pierwszy Polak, który zetknął się z tajmieniami i lenokami. Wszak trudno sobie wyobrazić aby pobożny mnich w piątki jadał podsuszane mięso kopytnych, świstaki, czy też delektował się tłustym kożuchem z mleka.
Po nim na tajmienie do Mongolii jeździli: Jerzy Putrament, Jarema Stempowski (skwapliwie korzystając z przywilejów, jakimi darzyła ich ówczesna władza), Bolesław Uryn oraz niezliczone już rzesze wędkarzy. A w czerwcu Roku Pańskiego 2009, na skrzydłach Areoflotu przy nieocenionej pomocy klubu Bayan Goł do kraju Mongołów dotarłem i ja.
Mongolia wędkarską świetność przeżywała jakieś 10 lat temu. Niczym bajki o żelaznym wilku, słuchałem docierających do mnie strzępów opowieści o niezwykłych, pięknych rzekach i ich licznych mieszkańcach. Z biegiem lat te historie stawały się takie bardziej swojskie, zmieniły się w nich proporcje, zaczęły dominować takie aspekty podróży jak piękno krajobrazu, ciekawi ludzie, tylko ryb było coraz, coraz mniej.
Według starych wierzeń Mongołów, grzechem jest zabijać rybę, tylko w razie ostatecznej nędzy, najbiedniejsi ludzie mogli spożywać ich mięso. Jak widzimy kryzys wiary dotknął nie tylko zachodnie społeczeństwa.
Mimo wszystko postanowiłem pojechać, bo słyszałem ze gdzieś na wschodzie tego kraju, praktycznie już w Mandżurii płynie, być może jedna z ostatnich, szczodrych rzek.
By do niej dotrzeć z Ułan Bator, musieliśmy jeszcze trzy dni spędzić w autach z napędem na cztery koła. Krajobraz, który podziwialiśmy podczas drogi pewnie nie wiele się zmienił od czasów Benedykta Polaka. Bezkresny step, mijane od czasu do czasu stada pasącego się bydła, baktrianów, szybko umykających gazeli dżereń. W powietrzu nad nimi sokoły, myszołowy i orły wypatrywały zdobyczy.
Mijaliśmy też jurty, w których nadal chętnie mieszkają Mongołowie, zresztą nie mają innego wyjścia. Roślinność na stepie jest bardzo uboga i trzeba wędrować za stadami w poszukiwaniu nowych pastwisk. Wygląd jurt dzisiaj jest w detalach inny w porównaniu z tymi, które odwiedzał polski podróżnik. Niemal do każdej przytwierdzony jest panel słoneczny i antena satelitarna, w środku zaś w centralnym miejscu, zamiast wilczej skóry stoi telewizor.
Poczęstunek, którym go raczono po części może być ten sam. Np. podsuszone, obrośnięte tłuszczem mięso ledwo zagotowane we wrzątku, bez przypraw i soli. Herbata zaparzona w mleku i wodzie (proporcja mleka wydawała się większa) osolona dla smaku z dodatkiem masła. Tak, on mógł jadać i pijać to co my.
W tym miejscu chciałbym udzielić rad przyszłym eksploratorom Mongolii. Nie dajcie sobie wmówić, że na takich wyprawach należy jadać i pić to co miejscowi. Nie wierzcie przewodnikom, którzy będą Was zapewniać iż zadbali o prowiant. Zróbcie w Ułan Bator solidne zapasy” chińskich zupek”, konserw, itp. Wtedy to Wy, mając wolną wole i wybór będziecie decydować czy jecie tłuste gnaty ledwo przegotowane w wodzie bez przypraw, czy też szprotki w oleju. Zdając się tylko na miejscowe menu możecie solidnie popsuć sobie wyjazd.
Po trzech dniach stanęliśmy nad rzeką, nie przytłaczała rozmiarami a jej nurt wydał się nam nad wyraz leniwy. Taka sobie rzeczka jak miliony innych. Jednak coś w sobie kryła, o czym mięliśmy się niebawem przekonać.
Czterech z naszej piątki ruszyło w górę, ja by nie robić tłoku skierowałem się w dół. Aby poznać jak największy odcinek rzeki wziąłem spinning, w porównaniu z muchówką szybciej nim się łowi.
Zupełnie nie zdawałem sobie sprawy jak rozpoznać tajmieniowe miejscówki. Wiedziałem, że stoją w „jamach” ale czy jama to już trochę głębsza woda, czy zagłębienie w dnie za kamieniem, czy też wielka dziura wymyta przez prąd? Dlatego obrzucałem każde miejsce, które pasowało do jednego z powyższych opisów. Gdy na końcu zestawu znajdowała się obrotówka, łowiłem lenoki. Cieszyły mnie te ryby, tym bardziej, że okazało się iż walczą nie gorzej od naszych pstrągów, (niestety nie skaczą) a rozmiarami znacznie przekraczają te łowione u nas. Niemniej jednak na trociowym zestawie nie mogły hasać zbyt długo.
Po kilku godzinach i wielu lenokach doszedłem do miejsca, które musiało być jaaamą. Najpierw woda przyspieszała by zaraz wpaść w wielki dół w rzece. Tak, to musi być to, pomyślałem. Spośród przynęt, które wziąłem ze sobą wybrałem naszą „głowacicową klamkę”. Rzut, prowadzę wachlarzem w miejscu gdzie szybka woda wlewa się do jamy, bardzo silne uderzenie, zacinam i rozpoczynam hol. Widzę, że ryba jest wielka, na powierzchni kręci młynki - niczym kelt. Walczy też z siłą kelta, może po 3 minutach daje się podprowadzić na odległość kilku metrów, robi krótkie odjazdy, w czym pomaga jej raczej masa i szybki w tym miejscu prąd wody, by w końcu pozwolić się podebrać za ogon. Ma wielką, ogromną wręcz paszczę, nie wygrzbieca się jak łosoś, za to jest szeroka, walcowata. (przez to fotografowana z boku wygląda na znacznie lżejszą niż jest w rzeczywistości). Podziwiam jej szkarłatny ogon i granatowe płetwy piersiowe. Mierzę – 102 cm, , rozpaczam że nie ma w pobliżu nikogo kto mógłby zrobić mi zdjęcie. Fotografuję obok wędki, i wypuszczam. Później przychodzi refleksja, gdyby to był łosoś tej samej długości to ćwiczyłby mnie co najmniej przez pół godziny.
Rybka zaliczona, teraz spokojnie mogę łowić na muchę, co czynię przez resztę ekspedycji. Jednak 102 cm nie udaje mi się przekroczyć, dochodzę do 101. Nie tylko poluje na tajmienie. Rozpoczęła się rójka jętki majowej i lenoki zwariowały. Zdarzają się też pstrągi amurskie, równie piękne i waleczne ryby.
Kolegom idzie wyśmienicie. Nastąpił podział na metody, jest trzech muszkarzy i dwóch spinningistów. Jedni i drudzy mają wiele sukcesów, jednak pod koniec wyjazdu zauważamy, że jeśli muszkarz idzie po rzece za spinningistą to zdarza mu się coś złowić w miejscówce silnie pooranej woblerami. Odwrotnej zależności nie obserwujemy.
Na woblery biorą nie tylko ryby. Rafałowi udaje się zaciąć sporą wydrę. Wyobraźcie sobie jego minę gdy zobaczył co holuje. Szczęśliwie dla łowcy i ofiary, zwierzęciu udało się dać drapaka.
Pod koniec wyjazdu humory wszystkim psuje Bigos. Łowi na muchę tajmienia o długości 132 cm. Ryba waży ponad 20 kg. Poza rybą, zazdrościmy holu, bo taki okaz stawiał opór przez 20 minut. Po powrocie sprawdzamy czy ktoś złowił większego tą metodą. Kroniki Benedictusa Polonusa na ten temat milczą, polski Internet też. Oczywiście znajdujemy informacje o większych tajmieniach łowionych przez Polaków ale na spinning. Dopiero na czeskich stronach udaje nam się znaleźć większy okaz, który jest zdobyczą muszkarza.
Maciej Król